czwartek, 27 października 2016

G600

lipiec 25th, 2010

Ten wpis nie mógł traktować o niczym innym. W niedzielę wróciłem z Grunwaldu, a w poniedziałek pojechałem z rodziną na tydzień na Mazury, miałem więc czas ochłonąć, pomyśleć i poczytać w prasie, jak nas widzieli.


Wnioski i refleksje nie będą optymistyczne. Będą za to pełne żalów, jadu i wyrzutów. Żeby uchronić się przed krzywymi spojrzeniami i zarzutami osób, które w niczym nie zawiniły, od razu zastrzegę, że nie mam pojęcia, kto z organizatorów w jakim stopniu za co odpowiadał. Jestem tylko szeregową mróweczką, jedną z tych 6 tysięcy osób, które tam przyjechały, i z mojej perspektywy organizatorzy to nie konkretne osoby, ale po prostu - Oni. Organizatorzy.

W mediach od wielu miesięcy trąbiono o tym, z jaką pompą odbędzie się tegoroczna impreza, jakie fundusze w nią wpompowano, jakie to będzie wiekopomne wydarzenie. Po fakcie można to wszystko skwitować krótko i niewybrednie - sranie w banię. Impreza była fiaskiem, wielką kupą i porażką - to był mój czwarty Grunwald i ze wszystkich dotychczasowych najgorszy.

My, czyli uczestnicy inscenizacji, dostaliśmy bardzo jasny i bardzo czytelny komunikat od wszystkich Onych-Organizatorów: “Mamy was w dupie”. Na każdym kroku widać było, że pełnimy tam rolę bandy frajerów, na której wysiłku pasie się gromada tłustych politykierów, cwaniaków, wójtów, burmistrzów, marszałków i innej swołoczy. Chociaż przygotowania do imprezy pochłonęły grube miliony - w mediach mówiono o 50 mln zł - z naszej perspektywy nie zmieniło się nic. Nie, przepraszam - zmieniło się. Na gorsze. Zbudowano na nas najpodlejszego sortu wesołe miasteczko, kojarzące się z uliczkami nadmorskich miejscowości, do których ściągają w wakacje dresiarze. Techno z głośników, napierdalająca światłami i hałasem do północy karuzela, stoiska z wuwuzelami… Przed wyjazdem wykłócałem się z ludźmi, którzy narzekali, że Grunwald upada pod kątem imprezy rycerskiej, że zamienia się w podniesiony do n-tej potęgi wsiowy festyn - przedzierając się samochodem przez tłum turystów (już w czwartek!) obok stoisk z tandetą z przerażeniem zrozumiałem, że to oni mieli rację. Kolejna zmiana - przeniesienie parkingu na rozjeżdżone, strome pole po drugiej stronie drogi - dała o sobie boleśnie znać w niedzielę rano, kiedy spadł deszcz i okazało się, że samochód z pustą przyczepą nie jest w stanie ruszyć z miejsca… Podjechanie z parkingu pod namiot zajęło mi równo godzinę - w pięciu kolejno wciągaliśmy przyczepy na górę, potem, przemoknięci, zmarznięci i upierdoleni błotem po samo ciemię wpychaliśmy swoje auta pod stromiznę parkingowego pola - bo nikomu z Organizatorów nie przyszło do głowy, żeby kupić parę wywrotek głupiego betonowego tłucznia i wysypać nimi drogę, która po godzinnym deszczu zmieniła się w potok sięgającego do kostek błota koloru gówna. Po co, rycerze dadzą sobie radę, lepiej za te pieniądze postawić trybunkę, z której JKM mógł głosić swoje kocopoły. W niedzielę również przestano się przejmować tojkami, z których zaczęły wyłazić krecie kopce, a przy samych prysznicach usypano pięciometrowy, śmierdzący stos gnijących śmieci. To było jak policzek - Murzyn zrobił swoje, niech Murzyn się pakuje i spierdala.

W “Polityce” przeczytałem pełen oburzenia głos wójta Gietrzwałdu, który zżymał się na oburzenie Jacka Szymańskiego, oskarżał go o postawę roszczeniową i bronił się, że “postawił rycerzom prysznice z ciepłą wodą, chociaż nie było ich w średniowieczu”. Panie wójcie, z tego miejsca panu mówię, że jesteś pan bezczelny cham. Sześć tysięcy osób przyjechało za darmo robić wam imprezę na STO TYSIĘCY LUDA, a wy robicie łachę, że postawicie dziesięć zasranych plastikowych pryszniców? Może mamy was za to po pierścieniach całować? Trzeba było, panie wójcie, przyjść się spróbować w tych prysznicach wykąpać - podgrzewanie wody nie działało, ciśnienie było takie, że woda ledwie kapała, a w brodzikach zalegała warstwa mułu, który nie spływał przez zatkane odpływy - i to już w czwartek, kiedy przyjechałem. “Rycerze” to nie tylko małoletnie chłopaczki w za dużych zbrojach - to także dorośli, poważni ludzie, prawnicy, lekarze, naukowcy, z żonami i dziećmi, które również ze sobą przywożą - a ty, panie wójcie, łachę im robisz, że dostali niesprzątanego przez tydzień toi-toia z zimną wodą? Gorycz mi staje w gardle i gul skacze, jak czytam wypowiedzi takich upasionych cwaniaczków, jak płaczą, że im na otwarciu kazali stać w ostatnim rzędzie i nie mogli sobie zrobić zdjęcia z Bronkiem-elektem. W pysk ci tu wirtualnie pluję, panie wójcie.
Wspomnieć też trzeba, chociaż pisała o tym już prasa, o porażce w aspekcie organizacji komunikacji. Korki na dwadzieścia kilometrów, wielogodzinne stanie przy wyjeździe, całkowita olewka ze strony komunikacji publicznej, która nie zarejestrowała faktu, że w gminie pojawi się w weekend 100 tysięcy ludzi ekstra i puściła pekaesy po rozkładzie niedzielnym… Gazety pisały o skandalu i to niech wystarczy. Skandal.

Ale to nie koniec. Nie wolno przecież zapomnieć o samej inscenizacji, a jakże. Była ona bowiem podręcznikowym przykładem, jak nie należy organizować imprez zbiorowych. W trzydziestoparostopniowym upale dwa tysiące uczestników wpuszczano JEDNĄ BRAMKĄ - i to tą samą, którą wjeżdżały karetki oraz cała reszta obsługi bitwy. Przejście kilkuset metrów z obozu na pole zajęło nam kilkadziesiąt minut - z czego większość staliśmy jak debile na pełnej lampie, bo każdemu z tych dwóch tysięcy ludzi dwie osoby na bramce musiały sprawdzić identyfikator…
Dlaczego karetki nie stały na samym polu, gdzieś z boku, tylko za każdym razem, kiedy były wzywane, musiały się przebijać przez ciżbę turystów i kolejkę walczących do tej jednej, jedynej, zasranej bramki? Czy każdy, kto zemdleje w upale, musi być odwożony HGW gdzie na sygnale? Nie wystarczy go przenieść w cień, rozebrać ze zbroi i ocucić zimną wodą? Dlaczego pojki miały zakaz zbliżania się do chorągwi podczas inscenizacji? Dobrze, że wszyscy ten zakaz olali - ludzie mdleli w upale, a wy myśleliście tylko o tym, żeby TVN miał dobre ujęcia? Jaki chory na głowę człowiek jest odpowiedzialny za pomysł z racjonowaniem wody chorągwiom na polu?

Bardzo wielu znajomych po G600 zapowiada, że więcej tam nie przyjedzie. Ja wiem, że to mrzonka, ale marzy mi się, żeby w przyszłym roku impreza się nie odbyła. I żeby te wszystkie opasłe chytrusy zadławiły się swoimi brukowanymi ścieżkami i laserowym pomniko-mauzoleum za pięćdziesiąt dużych baniek. Włącznie z muzeum, najdroższym chyba w Europie w przeliczeniu ceny biletu na metr kwadratowy ekspozycji. Żeby im to wszystko zgniło, rozpadło się i skisło, a na koniec żeby przyszedł NIK z CBA i decydentów, którzy wydali taką kasę na infrastrukturę używaną raz na 50 lat, powsadzał do pierdla.

Na koniec - zrobiłem sobie zdjęcie z dwoma szturmowcami z Gwiezdnych Wojen, którzy spacerowali dróżkami między obozami. Właściwie nie wiem, czy się w związku z tym śmiać czy płakać.

I jeszcze krótki wtręt nie na temat. Moja żona wpadła jakiś czas temu na pomysł, żeby sobie dorobić do akademickiej pensji domowym wypiekiem ciast i tortów. Chciała to robić legalnie, z działalnością, ZUS-em i podatkami. Pomysł w zarodku ściął Sanepid - chociaż w Polsce obowiązuje unijna dyrektywa określająca warunki, jakie muszą spełniać domowe kuchnie w przypadku działalności gospodarczej, Sanepid z zasady zgody na taką działalność nie wydaje. Bo, jak mi powiedziała pani w powiatowym inspektoracie, “do pana syna przyjdą koledzy, jeden będzie miał biegunkę i będą zatrucia”. Bo kuchnia produkująca żywność na zewnątrz musi mieć osobną lodówkę, osobny pion wod-kan, osobną wentylację i glazurę do wysokości metr dwadzieścia. Za to nikt w Sanepidzie nie boi się ryzyka zatruć w przypadku budy z dykty na grunwaldzkiej górce, bez doprowadzonej wody, bez toalet, bez zamykanych lad spożywczych, gdzie stojące w upale jedzenie jest okraszone całym unoszącym się w powietrzu syfem, a do tego obficie skropione potem i obmacane brudnymi łapami uwijających się w środku piętnastu osób, które wypróżniają się w pobliskiej tojce. Poooolskaaa, mieszkam w Poooolsceeee…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz