sierpień 2nd, 2008
Do produkcji kolczug stosowano, jak wiadomo, trzy rodzaje ogniw - nitowane, zgrzewane i sztancowane. Te dwa ostatnie są kwestią nieco dyskusyjną - w przypadku zabytków, często zachowanych w bardzo złym stanie, trudno jest odróżnić jedne od drugich, najczęściej jednak przyjmuje się, że ogniwa sztancowane (czyli wycinane z arkusza blachy) to wynalazek nieco późniejszy, XVI-XVII w. Spotkałem się też z opinią, że metoda ta popularna była raczej na Bliskim Wschodzie.
Interesujące natomiast jest to, jak wyglądało ich stosowanie w praktyce. Wśród bronioznawców panuje przekonanie, że XIV w. to okres produkcji kolczug z ogniw mieszanych, tzn na przemian rzędów nitowanych i zgrzewanych. Taka metoda zdecydowanie przyspiesza pracę, zwłaszcza jeśli dysponuje się dobrze wyposażonym warsztatem - zgrzewanie polega na skuwaniu rozgrzanych do czerwoności ogniw; aby nie wystygły w kontakcie z zimnym kowadłem, ono także musi być nagrzane - a także, jeśli dysponuje się pomocnikami, którzy będą wykonywali tę żmudną pracę, mistrzowi pozostawiając samo splatanie.
Oczywiście w dzisiejszych warunkach mało kto posiada takie możliwości, nic więc dziwnego, że na rynku dominują kolczugi splatane z ogniw wyłącznie nitowanych. Ponieważ jednak mamy i takie zabytki, wydawałoby się, że nic w tym złego.
Tymczasem jednak istnieje teoria autorstwa austriackiego bronioznawcy, prof Erika Szameita, który po przeprowadzeniu dokładnych badań nad zachowanymi kolczugami z Europy Zachodniej i Środkowej stwierdził, że najwcześniejszy przykład kolczugi całkowicie nitowanej to połowa XV w.
Teorię tę obalić jest o tyle trudno, że w przypadku kolczug - a już na pewno ich fragmentów - bardzo trudno o ścisłe datowanie. Właściwie opierać można się tylko na kroju kolczugi (co ze zrozumiałych względów bywa mylące); czasami zachowują się też ogniwa puncowane, ale też nie zawsze danego rzemieślnika można umiejscowić w czasie.
Osobiście uważam, że tak kategoryczne stawianie sprawy jest nierozsądne - bo niby dlaczego przed połową XV w. miano by nie produkować kolczug całkowicie nitowanych? Skoro nitowano połowę ogniw, to o barierze technologicznej mowy tu nie ma, kwestia nakładu pracy też nie jest chyba tak istotna - jeśli kolczugę robiono kilkanaście - kilkadziesiąt dni (Szymczak wylicza, że krakowskie zakłady wypuszczały po ok. 30 kolczug rocznie, Scalini pisze o dwóch miesiącach na sztukę), kilka dni w tę czy we w tę nie robi dużej różnicy. Z drugiej strony nie czuję się na siłach polemizować z autorytetem, który miał osobisty dostęp do zabytków, kiedy ja sam mogę się opierać tylko na zdjęciach, ew. oględzinach przez szybkę. Dlatego drążyć tego nie będę, tylko zaznaczając problem i oznajmiając, że ja się z tym nie zgadzam.
W tym temacie jednak trafiłem na ciekawe informacje w opracowaniu Mario Scaliniego “Armoury of castle Churburg”. Opisując przechowywane w churburskiej zbrojowni kolczugi (w oparciu m. in. o włoskie księgi kupieckie) podaje on oryginalną terminologię z epoki, w której kryje się kilka ciekawostek.
I tak najpierw mamy rozróżnienie metody nitowania. “Tutta bozza” to ogniwa spłaszczane, dziurawione i nitowane przez zakład - klasycznie. Ale źródła mówią też o “mezza bozza” (”bozzino”) - gdzie rolę nita miał pełnić ząbek wykuwany (wyginany? wycinany?) na dolnej części zakładu, przechodzący przez górną i tam zaklepywany. Czasami ogniwa robiono z drutu niezbyt okrągłego w przekroju, przez co nieładnie się płaszczyły - takie nazywano “chaciato” (”zgniecione”).
Do tego dochodzi metoda splatania. “A tutt’opera” to kolczugi nitowane w całości. “A mezz’opera” to ogniwa nitowane łączone ze zgrzewanymi lub “bozzino” opisanymi wyżej. Co ciekawe, kilka kolczug z Churburga, o kroju całkowicie XIV w. i datowanych na połowę tegoż wieku (punce) zrobione są “tutt’opera a mezza bozza” - czyli bez ani jednego nitowanego ogniwa, wyłącznie z “bozzino” (no bo przecież nie ze zgrzewanych). Inne są “mezz’opera” - nie ma tam chyba ani jednej “tutt’opera a tutta bozza” - co mogłoby korespondować z teorią austriackiego profesora, choć oczywiście wyciąganie jakichkolwiek kategorycznych wniosków w dalszym ciągu jest tu całkowicie bezpodstawne.
Sprawa rodzaju stosowanych ogniw jest o tyle trudna, że jak wspominałem, wiele zachowało się w bardzo kiepskim stanie, inne zaś, nawet przechowywane w dobrych warunkach, po tych 600 czy 700 latach wytarły się tak, że nie widać na nich już szczelin zakładów ani szczegółów łebka nitu. Moim zdaniem może to być mylące, i choć nie posunąłbym się do stwierdzenia, że badacze zapieczone ogniwa nitowane biorą za zgrzewane, czy jakiś inny wynalazek, to różne bronioznawczo-muzealne wpadki i poronione teorie (o, dobry pomysł na temat wpisu!) każą zachowywać tu pewną ostrożność.
Z zupełnie innej beczki natomiast - Scalini podaje w swoim opracowaniu wagi kolczug. Sięgają one od ok. 8 do ponad 12 kg; najdroższa we wspomnianych księgach kupieckich, z 1396 r., ważyła ok. 9,5 kg. Myślę, że to bardzo cenna informacja w obliczu popularnego w reenactingu przekonania, że kolczuga nitowana musi ważyć 6-7 kg, a jak waży więcej, to znaczy, że jest, pardon, chujowa. I to miejmy w pamięci do następnego odcinka, w którym będę się wymądrzał na temat grubości stosowanego drutu i średnicy ogniw.
P.S. W Muzeum Wojska Polskiego wisi komplet kolczy (kolczuga, kaptur, nogawice) datowany na XIII w. Oglądałem go bardzo dokładnie, choć akurat nie pod tym kątem, i wydaje mi się, że jest w całości nitowany. Obejrzę go jeszcze dokładniej, jak wrócę z wakacji, i opiszę, co zobaczyłem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz